środa, 23 listopada 2011

12. O bajaniu.

Widziałam je w hotelu przy śniadaniu, grupę dziesięciu albo dwunastu kobiet, siedziały przy okrągłym stole nakrytym na biało, miały – myślę – najmłodsza trzydzieści parę, a najstarsza sześćdziesiąt kilka lat. Przyjechały wziąć udział w zawodach w scrabble.
Gwar hotelowej jadalni tłumił treść ich rozmów, a ja i tak zastygłam z filiżanką w połowie drogi między ustami a spodkiem.

Były fascynujące, o żywych twarzach, o wyrazistych rysach wypisanych losami. Rozmawiały ze sobą z uwagą, z serdeczną tkliwością i z szacunkiem dla tego, co mówiły pozostałe. Pomyślałam o ich historiach, każdej z osobna, począwszy od kokard na warkoczach w pierwszej klasie, przez pierwszą miłość, pierwsze dziecko, pierwsze farbowanie siwych pasm.

Jest siła w kobiecym bajaniu.

- Tak! Tak! Tak! Ja tak samo!
- Mnie też tak!
- Ze mną było kubek w kubek …
Metafizyczne darcie pierza, siła wspólnych doświadczeń. Lubię kobiece bajanie.
Co prawda od fristajlowego pla-pla jest niedaleko do piekła:
- Uważasz, że ci powiedziały prawdę?
- Na pewno ją bije albo zdradza.
- Sama jesteś sobie winna!
- Nie przesadzaj!
Więc trzeba być czujną i z uwagą dobierać towarzyszki w bajaniu.

Żałowałam, że nie mogę się przyłączyć do porannych opowieści graczek w scrabble.
Dopiłam kawę.


rys. Joanna Ławniczak


____________________________________

metafizyczną moc, która tkwi w rozmawianiu odkryłam dopiero kilka lat temu.
wcześniej rozmowa służyła mi tylko do wymiany informacji o zdarzeniach, uczuciach.


niedawno przyjaciel powiedział: dzięki naszym rozmowom dowiedziałem się, że inni też tak mają.
rozmawialiśmy, co prawda, o miłości, ale co to za różnica, o czym.
wydaje mi się, że naturalne jest pragnienie zderzenia swojego życia z życiem innych.
to zestawienie jest inspirujące, twórcze - napędza do przemyśleń, zmian.
albo wręcz przeciwnie - uspokaja, daje poczucie bezpieczeństwa.

przypomniało mi się w trakcie tamtej rozmowy, że gdy zachorowałam, usilnie szukałam kontaktu z innymi chorymi.
chciałam usłyszeć, że świetnie sobie radzą, że się nie poddają.
moją inspiracją była Kasia "Herzogin", której zawdzięczam głęboką wiarę w sens zmagań.



jestem językoznawcą.
nie tylko znam wagę słów, ale również rozumiem ich siłę, umiem rozebrać słowa na drobne części, wskazać funkcje, wiązania, znaczenia.
umiem też usłyszeć między słowami myśli, uczucia, odczucia, pochodzenie, wykształcenie, zainteresowania.
i cóż z tego: długi czas nie wierzyłam w moc słów.
w możliwość zaczarowania słowami świata. życia. siebie.
z czasem dowiedziałam się też, że istnieją ludzie znający takie słowa, dzięki którym można wzrastać, rozwijać się, pięknieć.











napisałabym coś więcej, ale nie mam czasu.
idę rozmawiać!

niedziela, 6 listopada 2011

11. O starych fotografiach.

Pamiętasz, kiedy zrozumiałaś, że Ci się zmienia ciało?

***

Myślę, że miałam wtedy jedenaście albo dwanaście lat. Wyciągnęłam bluzkę z szafy, wsunęłam ręce w rękawy, hop i – bluzka mnie nieprzyjemnie opięła w ramionach i pod pachami. Później spódnica – o palec za wąska w pasie, a przed chwilą jeszcze przecież całkiem. Spodnie z nogawkami przed kostki. Rajstopy kończące się nad kolanami. Z okresu dojrzewania pamiętam pęczniejącą świadomość siebie-goliatki w kraju lilipucich strojów i nieprzyjemny skurcz przy każdym porannym ubieraniu – będzie czy nie będzie pasowało. Wrażenie, że obrzmiewam, że puchnę potęgowało poczucie, że się rozrastam poza kontrolą, ale - szczęśliwe dziecko z czasów sprzed zaburzeń odżywiania – nie łączyłam tego z posiłkami.

***

Niemowlęta rosną przez sen – mawiają stare babki, noworodki się beztrosko rozszerzają z rozmiaru 56 w 62 i dalej, dalej, zacznie chodzić, to wybiega krągły brzuszek, podbródek i obwarzanki ud. Dziecko rośnie, smukleje i nie przykładając do tego wagi dorasta rodzicom do pasa, pod pachy, kiedy ty tak wyrosłeś! zachwycają się babki. A później delikwent czeka na pierwszy zarost, żeby mieć wreszcie paręnaście lat, a delikwentka - aż jej urosną piersi i kiedy wreszcie trądzik się zatrze. Z każdym rokiem jest lepiej (może będę wreszcie ładna w przyszłe lato?, schudnę, zapuszczę włosy, poćwiczę talię). Przychodzi lato i ona ma płaski brzuch, napiętą skórę, a zamiast ptasiej anoreksji – pełne kształty. On ma z metr osiemdziesiąt i panuje nad wszystkimi mięśniami, w wyskoku do kosza albo z trampoliny kontur tkanek bez zagnieceń zarysowuje się regularnie.
Myśli – poćwiczę jeszcze i za rok dopiero im pokażę ...

A później pstryk.

Nawet nie musisz patrzeć, i tak wiesz – z dotyku, z przeczucia, samo ciało ci to zgłasza, że odtąd z każdym dniem już nie będzie lepiej, mocniej, ładniej, przeciwnie – już nigdy nie będzie tak, jak jest dzisiaj, jak było wczoraj.
Stajesz przed lustrem i szacujesz spustoszenia, jakie ci wyrządził czas. A to dopiero preludium.

Na zdjęciach sprzed roku jeszcze nie widać tej zmarszczki między brwiami. Na zdjęciach sprzed pięciu lat twarz z lustra jest co prawda podobna, ale jaśniejsza, bardziej świetlista, gładsza.

To jak Portret Doriana Graya à rebours, lustro podaje karykaturę, prawdziwe oblicze jest na starych fotografiach. Któregoś dnia idziesz ulicą i mijasz w oknie wystawowym nie swoje odbicie w twoich butach i ubraniu. Unosisz rękę, cudze odbicie powtarza gest. Obraz siebie, który nosisz w sobie oddala się z czasem od realiów.

I abstrahuję tu od idiotycznego kultu gładkich twarzy po paraliżu jadem. Z obrzydzeniem myślę o historii pewnej prezenterki telewizji - bodaj amerykańskiej - której, kiedy przekroczyła pięćdziesiątkę, zaproponowano operację plastyczną na koszt koncernu albo przesunięcie do odpowiedzialnych zadań poza wizją.

Bo ludzie podobno nie lubią oglądać pomarszczonych twarzy. Stawiam łatwą tezę, że to dlatego, że zmarszczki dowodzą przemijania. A kto ma dobrowolną ochotę konfrontować się z przemijaniem. Twarz więdnie, korpus się zapada, ramiona się nachylają nad wyschłymi piersiami. Spódnica z trudem maskuje patykowate nogi. Szponiastych palców nie wygładzi żaden balsam.

Nasz prawdziwy obraz zatrzymały stare fotografie i pamięć.
Zwierciadła kłamią.


rys. Joanna Ławniczak




Od redakcji:
Od dzisiaj egze-geza ilustrowana. Do ekipy niezobowiązująco dołączają grafiki ławniczak.rysuje.
Cieszymy się, witamy.

_____________________________________________________

zimno, ty gezo - bezo fstrętna,
znowu mnie prowokujesz.
co ja Ci mam powiedzieć, no co?
cholera jasna.



‎- jestem taka stara i brzydka... byłam już nawet u chirurga plastycznego...
- i co powiedział?
- że taniej będzie ogon przyszyć.



a ja uważam, że ładnie się starzeję.
lubię siebie. zawsze lubiłam.
lubię moje zmarszczki, piegi, ciapki, plamki i siwe włosy.
jestem z siebie zadowolona.
im jestem starsza, tym lepiej czuję się ze sobą, tym bardziej akceptuję siebie.
zaś jak wskazują statystyki przeżywalności na raka żołądka w moim stadium zaawansowania, jestem na dobrej drodze, żeby uniknąć problemu starzenia się.

problem stanowi narastająca, starcza niemoc.
jestem menopauzie, która bez mojego przyzwolenia wiele zmieniła - zarówno w ciele jak i w umyśle.
nie dawałam jej zgody na odzieranie skóry z estrogenowej jędrności i lipidowego blasku.
nie pozwoliłam jej na niszczenie entuzjazmu, élan vital, libido, czy na odbieranie energii do gór przenoszenia.
ograniczenia wynikające z choroby - ból, zmęczenie również rozmywają kolory życia.

czuję się biologicznie stara, zużyta. oszukana, pomylona.

każdego dnia podżegam siebie do buntu i walczę o przynależenie do osób w wieku średnim: makijażem, szalem, obcasikiem, godnościom osobistom.

z każdym dniem jednak moja klisza blednie, coraz więcej w niej sepii, coraz mniejsze ISO.





zastanawiam się, kiedy moje starania dotyczące trzymania się w ryzach staną się groteskowe.
a może już są?

środa, 2 listopada 2011

10. O Matce Polce.

Jestem Matką Polką.
Co rano własnoręcznie wiążę szalik na dziecięcej szyi, nikt nie zrobi tego tak szczelnie, nie owinie dzianiny wokół grdyki tak dokładnie, jak ja. Nikt.
Sama szykuję kanapki na drugie śniadanie, bo tylko moje są naprawdę pożywne, nie obeschną, nie wypadną przypadkowo z pudełka, tylko moje na pewno będą smakowały finalnym użytkownikom.
Wygładzam, wygładzam dziecięcą bluzkę na ciele, marynarkę, spodnie, t-shirt, tylko przeze mnie zaplecione warkocze trzymają się głowy, jak trzeba.
Mam podręczny zestaw trosk. Począwszy od „oby nie złapali kataru” po „oby mieli szczęśliwe życie”. Czujnie wsłuchuję się w wieczorny, sypialniany rytm dziecięcych oddechów.

Z pewną przesadą można rzec, że nieustannie czuję ciężar i odpowiedzialność wynikającą z założenia rodziny. Niosę – z pewną przesadą, ale doprawdy z niewielką – swoje macierzyństwo, jak brzemię, jak codzienne słodko-kwaśne jarzmo – i wtedy, kiedy tkwię w korku i się spóźnię-żeby-na-czas-odebrać i wtedy, kiedy podejmuję ważkie decyzje z rodzaju „do przedszkola/do szkoły za rok, czy już teraz”.

Macierzyństwo Matki Polki nie jest sielską inscenizacją z reklamy margaryny.
W macierzyństwie Matki Polki jest cały zapis martyrologii i męczeństwa poprzednich pokoleń Matek Polek, ich codziennych zgryzot, czarna biżuteria z łusek nabojów do karabinów, metaforyczny ryngraf z Matką Polką-Męczennicą nolens volens dynda mi u piersi.

Każdy macierzyński wybór Matki Polki ma potężny ciężar gatunkowy, za każdym stoją budzące grozę alternatywy.
Wybór pierś czy butelka nie jest po prostu decyzją, jest wyrokiem skazującym niemowlę na takie albo gorsze życie.
Nie idź do pracy zanim nie dorośnie – grzmi wewnętrzna Matka Polka (a czasem i jakaś zewnętrzna), zostań z dzieckiem, z nikim mu nie będzie tak dobrze jak z tobą.
Jest faktem - nie będzie.
Tul, strzeż, dodawaj otuchy, pocieszaj. Ocieraj smarki i łzy, karm, pierz i przebieraj. Bądź zawsze krok z tyłu za dzieckiem. Chroń, odgaduj zawczasu potrzeby.

Tego się nie da zrobić.
Matka Polka to figura niemożliwa.
Matka Polka jest z definicji rozdarciem, taki wykwit mógł się zrodzić tylko w kraju, nad którym ciążą „wódka z ziemniaków i jesień z wody” (genialny kawałek duetu Mrożek/Lem).
Tutaj wszystko jest martyrologią, wyjście rano na tramwaj do pracy w chłód i w ciemność też, więc tym bardziej jest nią macierzyństwo.

***

Spędzałam weekend z Matką Nie Stąd, z matką z kraju, w którym ludzie na ulicach nie wtapiają wzroku w czubki butów i nie boją się cieszyć się z życia smacznym jedzeniem, dobrym winem. Dwuletnia córka zagranicznej Matki radośnie wbiegała w jesienne, lodowate morze – boso, ubrana zaledwie w lekką bluzkę i krótkie spodenki. Z troską, z rosnącym przerażeniem poprawiałam czapki/szaliki/kurtki hermetycznie spowijające moje dzieci. Pokrzykiwałam:
- Uciekaj, fala idzie!
Katar, kaszel, antybiotyk (i co ja wtedy zrobię z pracą, jak zorganizuję życie!) – mam taką, nic na to nie poradzę, wbudowaną sekwencję.
Matka Nie Stąd na moje pytanie szepnęła, że w ich przedszkolu nie robią problemu z przeziębienia, przyjmują zakatarzone dzieci.
Odstawienie czteromiesięcznego niemowlęcia od piersi opisała jako dość trudne ale konieczne doświadczenie – musiała wrócić do pracy po urlopie macierzyńskim.

W Matce Nie Stąd jest luz i dystans, powściągliwość, którego brakuje Matce Polce.
Jej macierzyństwo nie jest obezwładniającym doświadczeniem.
To macierzyństwo z umiarem a nie fala tsunami, która niszczy i porywa kobietę, anihiluje jej przedmacierzyńskie jestestwo.

Zamieniłabym się albo bym się nie zamieniła.
Swojej Matki Polki z siebie nie wymażę. Jest jak stygmat.


A Ty?

_____________________________________________________


nie ma serum, którym udałoby się wygoić stygmaty.
byłam Matką Polką ze stemplem na czole.
kilka lat cierpiałam, że mogę miłość okazać ciasno zawiązanym szalikiem.
bardzo mnie to bolało.
korpopraca, szybko - szybko, delegacja, prezentacja, kolacja, walizka, szybko - szybko, bona, leki dla dziecka, ubranka, zabawka, deserek w słoiczku, papa, mamusia wróci za dwa dni.

kiedyś przywiozłam z delegacji wielką pakę zagranicznych super klocków.
bona przemówiła: widziała pani, ile On ma zabawek? on pani potrzebuje, nie kolejnych zabawek.
przepłakałam pół nocy z żalu nad Nim i nad sobą.

praca w domu dała mi możliwość uczestniczenia w życiu Syna.
a potem zmieniła mnie choroba.
wyluzowałam, odpuściłam.
nie posprzątałeś w pokoju? no to co, sprzątniesz za kilka dni.
nie chcesz jeść obiadu? idziemy na pizzę!
masz ochotę pomulić się ze mną w pościeli? super, przynieś krakersy i picie do łóżka.


bo miłość do dziecka to nie szalik szczelnie otulający szyję.
miłość to wolność.
moja wolność.
dziecka wolność.

mówiłam to ja, matka niePolka.
matka, która właśnie wróciła z Synem z wieczornego seansu w kinie.
matka, której Syn zjadł w kinie kolację: big popkorn, który popił kolą.


dobra, to nie do końca prawda.
niestety.
bo jednak nie umiem się cieszyć nieskrępowaną wolnością, odkąd jestem matką.
stygmat piecze.
i sądzę, że zawsze będzie.
macierzyństwo ogranicza wolność.
a wzorzec Matki Polki nieustannie udupia i podcina mi skrzydła.
choć fajnie było w kinie i miło się żarło garściami popkorn, w tle mam wyrzuty sumienia.
że trzeba było po dobranocce podać kanapki. z chlebem razowym. białym twarogiem. rzodkiewką. chudą szynką.
że spać powinien o 21.00, a nie - trochę przed północą - wspominać seans, łazić po cmentarzu i zaśmiewać się z opowieści o zmarłym, niepoznanym Dziadku.

wtorek, 25 października 2011

9. O urzędzie.

Scena miała w sobie dramaturgiczną dynamikę.
Mężczyzna podszedł do obszernej szafy nabitej nieładem papierów.
Z westchnieniem wyjął ze środka pięć albo sześć chudych teczek.
Siedziałam w sąsiednim pomieszczeniu na twardym zydlu dla petentów. Przez otwarte drzwi miałam wgląd we wnętrza pomieszczeń sąsiadujących z biurem obsługi klienta.
Mężczyzna, pulchny trzydziestoparolatek w workowatych dżinsach i zbyt dopasowanym swetrze z ociąganiem przeniósł stosik dokumentów na blat biurka. Szare teczki spadły na mebel z cichym furkotem tekturowych skrzydeł.
Mężczyzna wsparł się o ramę biurowego krzesła. Przez długie minuty stał i patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie.
Teczki, pusty blat biurka, włączony komputer, zrezygnowany urzędnik.
Jeżeli ta firma działa od ósmej, to zaczynała się właśnie druga godzina długiego dnia pracy. Kawa wypita, po kanapkach tylko ścieżki okruchów na linoleum.
Mężczyzna ciężko opadł na skórzane siedzisko. Omiótł smutnym wzrokiem chude teczki, migoczący monitor. Głośno wciągnął powietrze.
Weryfikacja mojego przypadku przez obsługę klienta przeciągała się niemiłosiernie.
Mężczyzna z sąsiedniego pokoju zaplótł ręce na biurku, na wydatnym brzuchu w opiętym swetrze.
- Dzisiaj nic się nie da zrobić. – dyżurujący w obsłudze klienta przemówił do mnie matowym tonem z wysokości swego miejsca.
Głowa mężczyzny z pokoju obok z ulgą zaparkowała na splecionych rękach.
Jeszcze chwila i ulgę przyniesie mu sen. Spokojnych snów, zmęczony urzędniku. Niech ci RMF FM zagra pięknie z parapetu.
- Dzwonić w tygodniu albo czekać na telefon. – sucho poinstruował mnie odpowiedzialny za obsługę klienta.
Zebrałam fałdy spódnicy, dwie rękawiczki, torebkę.
Do widzenia, do zobaczenia urzędzie.
Śpijcie spokojnie.


Na palcach wyszłam na zewnątrz.


_______________________________________________


jak mawia powiedzenie: pierwsza praca urzędnika - nalać wody do czajnika.
do nudnej pracy, którą będzie się wykonywało z ociąganiem, niemalże prowadząc włoski strajk, trzeba wiele dobrej woli.
tak.
trzeba dużo dobrej woli, żeby mieć złą wolę.

decyzja o wyborze pracy w urzędzie jest związana z osobowością (zakładam, że wszyscy mamy wolny wybór i nie idziemy do pracy tam, gdzie najłatwiej załapać się do roboty, tylko tam, gdzie chcemy).

za każdym razem, gdy idę do urzędu, zakładam, że spotkam typowego pracownika.
muszę przyznać, że często przyjemnie się rozczarowuję - napotykam na ludzi, którzy są bezsilni wobec maszyny, ale starają się pomóc.

myślę, że głównym problemem urzędników jest brak szkoleń, brak wyznaczonych celów, brak klarownych algorytmów działania.
och.
marzyłabym o kołczingu urzędasów.
co za bezkresny ugór do zaorania i obsiania!


czwartek, 13 października 2011

8. O poranku w mieście.

Dzielnica jest nieodległa od centrum.
Secesyjne kamienice o pięknych fasadach ciągną się wzdłuż kameralnych niegdyś ulic. Duża część misternych gzymsów, zdobień i płaskorzeźb niezmiennie trwa tam, gdzie powinna, już drugie stulecie. Większej części drewnianych okien nie wymieniono jeszcze na plastikowe, z syntetycznym połyskiem. Nadal z łatwością można odnaleźć miejsca, w których między domami stały stajnie albo zagrody dla zwierząt. Dawna zajezdnia tramwajowa ciągle opiera się komercyjnym zakusom prywatnego właściciela. Co prawda część wielkich, starych drzew niedawno wycięto a w ich miejsce posadzono nisko zaszczepione pędy – władze miejskie „rewitalizują” okolicę – ale klimat z powieści pewnej znanej pisarki dla dziewcząt ciągle trzyma się tego miejsca.
Sercem dzielnicy jest rynek, stały targ na placu okolonym dwiema pierzejami domów a z dwóch otoczony przez ruchliwe, brukowane ulice.
Na rynek ciągną co rano stare kobiety. Ubrane w buro-beżowe płaszcze ze zgrzebnej wełny, w nietwarzowe berety, taszczą za sobą torby na kółkach – w jedną stronę z zapadniętymi bokami, w drugą stronę pełne. Patrzą pod nogi, pospiesznie prą do celu. Marchew, ziemniaki, jabłka, chleb. Płaskie, znoszone pantofle nie hałasują na krzywych chodnikach.
- Swojaczek, kochanieńka, pokrojony i cztery knypelki. – sprzedawczynie ze straganów na rynku obsługują je z czułością. Podają najlepiej wypieczone bochenki, bo takich żądają kobiety, najdojrzalsze jarzyny.
Stare kobiety wysypują na dłoń drobne pieniądze ze zużytych portmonetek, dłoń drży, staruszka proponuje niepewnie, żeby ekspedientka sama odliczyła należność.
Stare kobiety, których nie widać. Jednakowe, przezroczyste. Dawno przestały być piękne. Jeżeli uwodziły, to dziesiątki lat temu. Od tego czasu już tylko służą. Obsługują, chociaż znikły. Mają zaczerwienione od pracy ręce, w małych pudełkach w kieszeni chowają pigułki na serce, na nadciśnienie, na obrzmiałe nogi, na bezsenność. Co rano truchtają na targ, chociaż przecież właściwie nie musiałyby się już spieszyć.
Patrzę na nie.
Myślę o tym, że i ja któregoś dnia zniknę – jak one.



Wystarczy przejechać biegnącą w dół aleją przez wąskie, ceglane oko pod wiaduktem kolejowym, żeby trafić w okolice parku. Park jest zadbany. Służby miejskie utrzymują ścieżki wokół stawu w niezmiennej czystości, ławki są wygodne i liczne, zadowoleni z życia emeryci uprawiają tu poranny nordic walking, nawet kiedy mży. Do parku idą też dziarskim krokiem kobiety pchające wózki z dziećmi. Te z jednym niemowlęciem, trzymają czasem biurowy fason i do dżinsów zakładają zgrabny żakiecik. Apaszkę. Biegną na spacer w gustownych obcasikach. Te z dwójką albo z trójką dzieci już odpuściły. Jedną ręką pchają wózek, drugą trzykołowy rowerek. Pasma zmierzwionych włosów spadają im w oczy. Widzę w ich twarzach „zupka, drzemka, deser. pranie. nie zapomnieć zapłacić za …”
- Nie przechodź beze mnie!
Dziarski trzylatek wyswobadza się z macierzyńskiego uścisku i trawersuje ulicę, tory tramwajowe i parkową aleję, byle prędzej dotrzeć na plac zabaw widoczny wśród drzew.
- Poczekaj! Uważaj! Stój! – krzyczy matka i się szamocze z głębokim wózkiem, którego kółka utkwiły między szynami. Tramwaj, z donośnym dzwonieniem wyłania się zza zakrętu.



W centrum miasta też dzwonią tramwaje, kierowcy zirytowani korkami w porannym szczycie komunikacyjnym trąbią a to na siebie nawzajem, a to dla ukojenia nerwów i wymachują zza kierownicy. Światła zmieniają się za wolno albo za szybko. Ktoś gwałtownie hamuje, pieszy wbiega za późno na przejście. Studenci spieszą się na zajęcia. Piękne, długowłose dziewczyny o wąskich biodrach i wydatnych piersiach idą wyprostowane. Stawiają sprężyste kroki, zwinne nogi w wysokich obcasach wystukują głośne staccato na chodnikach. Dziewczyny debatują między sobą z szeroką gestykulacją. Śmieją się głośno, w uśmiechu obnażają równe, białe zęby. Mają gładkie twarze, na których nieodległa data urodzenia nadal wypisuje „mogę wszystko”.
Mogą wszystko, wszystko jest przed nimi.

***

Niektórzy, tłumacząc siebie albo niewesołe losy innych mawiają „ech, bo tak mi/jemu/jej ułożyło się życie”. To z pozoru dość irytująca wymówka, dominuje w niej bierność, tak jakby życie żyło się samo, jakby tłumaczący siebie albo nieszczęśliwą ją/jego nie brał pod uwagę, że każdy przecież jest kowalem…
Cóż, w pewien sposób pewnie jest. Po większej części jednak nasze losy są powtarzalne i zdeterminowane przez fizyczność. Upływ czasu ściera młodzieńcze „mogę wszystko” na rzecz „muszę, trzeba, nie ma mnie”.

Nie myślisz?
Nie wprawia Cię to w przygnębienie?


________________________________________________________

(w przygnębienie wprawia mnie fakt, że nie umiem tak potoczyście pisać jak Ty.
i już nie nauczę się.
a szkoda).




mogę.
bardzo dawno temu byłam pewna, że zawsze będę młoda: z udami bez cellulitisu, sterczącymi piersiami i jędrną pupą.

muszę.
ciąża uświadomiła mi, że istnieje kolej zdarzeń.
sztafeta, która jest obowiązkowa.
plan do zrealizowania.
dziecko, kariera. dom, drzewo.
wówczas spoglądałam w lustro i powtarzałam - obiecaj ładnie się zestarzeć. dojrzewaj jak wino.

trzeba.
przez chorobę znalazłam się niespodziewanie w trzeba.
przez pierwsze miesiące buntowałam się, teraz już rzadziej.
- trzeba wziąć lekarstwa? - ja nie chcę!
- mam grubo się ubrać? - a po co?
każdego dnia walczę o muszę - ono określa mój poziom uczestniczenia w życiu, moją witalność.
są jednak dni, gdy trzeba króluje bezpardonowo.
z rozsądku staram się dzielić siebie między muszę i trzeba, choć sercem chciałabym być jak najczęściej muszę.
trzeba odpocząć. trzeba zjeść ciepły posiłek.
ach, jak mnie to złości!

nie ma mnie.
dotykałam przez kilka tygodni nie ma mnie.
z każdą chwilą było mnie mniej. znikałam fizycznie i psychicznie.
przypadkiem uciekłam.
ale moje nie ma mnie jest na horyzoncie. czeka na mnie.
chwyta mnie za gardło przy odbiorze wyników badań medycznych.
wgryza się w żyły, gdy przyjmuję chemioterapię.
siedzi na ramieniu, jak papuga marynarza i nabija się ze mnie, że z nim walczę.

myślę, że gdy nie ma mnie przychodzi o czasie, po przeżytym życiu, po wykochaniu się do upadłego, po wyłaskotaniu do spazmów, po zjedzeniu ton suszi, po przemierzeniu tysięcy mil, przyjmuje się je z zadowoleniem, jak nagrodę.
mnie nie ma mnie wprawia w przygnębienie, że nie zdążę, a przecież muszę jeszcze tyle zrobić.

wtorek, 11 października 2011

7. O stopach.

Egze-Kucjo,

Trzeba poluźnić sznurówki.
Nadajemy na częstotliwościach dekodowalnych przez nietoperze. Nikt nie ma z nas przyjemności.

Podaj lajtowy motyw.


-------------------------------------------------------------------------------


o stopach.

stópki.
niemowlęce, niechodzone, całuśne.
o paznokietkach jak płatki kwiatków, z różowymi paluszkami,
okrągłymi
piętkami.
z czasem zmieniają się w stopy.
o żółto-burych pazurach, z koślawymi paluchami, spękanymi szarymi
piętami.

mam takie masochistyczne zajęcie w czasie lata - podglądam ludzkie
stopy.
jeśli chcesz, droga Gezo, zapraszam Cię, dołącz do mnie.
obejrzyj razem ze mną (nie)estetyczny thiller obyczajowy.


-------------------------------------------------------------------------------


Kumo,
Nie umiem o stopach!
Może o technikach usypiania niemowląt, indeksie WIG20, o kiszeniu ogórków?


-------------------------------------------------------------------------------


stop, stop! stopa!
nie umiesz?!
nie wierzę.

-------------------------------------------------------------------------------


Ciągniesz dalej, czy mam improwizować? Postaw tezę, z chęcią ją obalę.


-------------------------------------------------------------------------------


powiadasz, że z chęcią.
tezę, obalisz.
otóż: stopy są tak daleko od oczu, że znikają ludziom z horyzontu.
a przecież powiedzenie mówi wyraźnie: najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
i co Ty na to?

-------------------------------------------------------------------------------


Hm.
Po solidnym zastanowieniu, przebieżce i po herbacie dochodzę otóż do konkluzji, Koleżanko, że ze stóp preferuję te nieużywane, stopy, które nigdy nie miały na sobie butów (ja im kupuję pierwszą parę), stopy, które onegdaj przebijały mi przez skórę. Te są najlepsze. Biorą całe podium w moim rankingu stóp.
Własne stopy mam szczęśliwie metr sześćdziesiąt parę od oczu.
Stopy obce, stopy, które mnie nie dotyczą, stopy z którymi nic mnie nie wiąże mnie nie fetyszyzują. Niech sobie maszerują, dokąd im się podoba w obuwiu dowolnie rozczłapanym albo w budzącym zawiść. W absolutnie cudownej szpilce. W perwersyjnych skarpetach w sandałach. W brudnych półbutach, w bajecznych balerinach. Niech sobie idą. Pa pa.
Stopy z idealnym pedicurem? Tak, zalewa mnie fala zazdrości, ale dzielnie z nią walczę.


Bo, jako rzecze Dezyderata, „Krocz spokojnie wśród zgiełku i tłumu, (…) bądź na dobrej stopie z …” kim tam możesz, niezależnie od jakości jego.
Stopy.

Życiowej również. ;)))


Całuję tymczasem,
Twoja beza lodowata,
rozmiar buta czterdzieści dwa

sobota, 8 października 2011

6. O internecie.

Internet jest łatwy.
Można tu mieć tysiąc trzystu siedemdziesięciu dwóch bliskich znajomych i wszystkich utrzymywać na bieżąco ze stanem swojego ducha, etapem w związku, miejscem i czasem wakacji, ulubionym dowcipem rysunkowym i klipami z youtube.


W internecie można nakarmić głodne dziecko, klikając w pikselowy brzuch cyfrowego pajaca. Cyfrowy pajac nie chlapnie wulgarnego słowa ani nie zwymiotuje, za to daje niezły komfort, wręcz empatycznego kopa, namacalną iluzję pomocy. Jest natomiast zwykłą gnuśnością. Lenistwem. Mechaniką palca na klawiaturze. Obok laptopa dymi wonna kawa, pod biurkiem stopy tną obertasa w drogich butach.


Łatwiej jest kliknąć zmarłej ciotce dwa nawiasy z gwiazdką pośrodku, niż się bujać w korkach na cmentarz, wysupływać drobne na znicz, a później toczyć walkę z wiatrem, zapałką i knotem.


Każdą rozmowę w internecie da się przerwać alibi o niestabilnym łączu. Klik i znika niewygodny dyskutant.


Stosunek do rzeczywistości monopolizuje nie mające alternatywy „lubięto”.


Internet daje złudzenie współuczestnictwa – w głównym nurcie nie-wiadomo-czego, w istotnych wydarzeniach, w życiu innych ludzi. Przy czym ten współudział nie jest okupiony żadnym rzeczywistym wysiłkiem znoszenia cudzej obecności. Każdą możliwą niewygodę anihiluje krzyżyk w prawym górnym rogu.


[Pomijam tu frustratów, żywiących się sianiem armagedonu. Pasą się anonimowym rozlewaniem błota, szczęśliwie - nie jest to lepka, brudna maź i nie trzeba się z niej szorować, wystarczy użyć funkcji „usuń” albo wyłączyć stronę.]


W internecie, jak w bonmocie Andy Warhola, każdy może mieć swoją minutę chwały, wiemy coś – Ty i ja - o tym, dość łatwo dojść do przelotnej sławy i popularności, po czym spada się w otchłań Mordoru.


W internecie wszędzie jest blisko, do innych ludzi również, ale ta bliskość jest iluzją. Prawdziwa polega na trzymaniu za rękę, kompromisach i na kłótniach - a nie na nawiasie ze znakiem przestankowym.


Internet jest nieuchronny, bez niego coraz bardziej nie da się. Mam jednak przemożne wrażenie, że zgrzyt wynika z tego, że my nadal jesteśmy analogowi. Ja – z całą pewnością.




A Ty, Przyjaciółko?


_____________________________________________________

poruszyłaś bardzo ciekawy temat.
czytałam ostatnio wywiad z Marią Cywińską, socjologiem internetu, która rozróżnia dwa sposoby postrzegania sieci - jako narzędzia lub miejsca.
uważam, że to genialna obserwacja.

w niej tkwi sedno sprawy: dla osób w pewnym wieku (niestety mam na myśli nas, moja miła), internet jest jednak przede wszystkim narzędziem, w mniejszym stopniu - przestrzenią spotkań.
i tak oto my, przedpotopowe matrony, wolimy analogowe życie towarzyskie.

lecz jednak, gdy mój serdeczny druh powiedział, że nie jest w stanie poprowadzić projektu z informatykiem, który jest cztery tysiące kilometrów od Jego biura, opadły mi ręce.
- jakto, jakto - kpiłam - przecież nie masz chyba potrzeby oglądania tego pana. ważne tylko, żeby pracę robił rzetelnie i zdawał ją terminowo.
wtedy mój druh odpowiedział - wiesz, ja chyba jestem z innego pokolenia, ja  m u s z ę  spotykać się z pracownikiem.
nie do końca Go zrozumiałam, ale decyzję uszanowałam.
widać dla Niego sieć jeszcze nie jest narzędziem w takim stopniu, jak dla mnie, a w żadnej mierze - miejscem spotkań.

we wspominanym artykule, Maria Cywińska powołuje się na badania dr Dominika Batorskiego, które wykazały (...), że ludzie o takim samym wykształceniu, w tym samym wieku i o podobnym statusie społecznym różniący się tylko umiejętnościami korzystania z narzędzi cyfrowych silnie się różnią pod względem sukcesu zawodowego i są mniej dotknięci bezrobociem - na korzyść informatycznie wyedukowanych.
tej informacji nie można zbagatelizować.
oznacza, że w naszych czasach e-kompetencje determinują status życiowy.

a jeśli chodzi o internetowe łatwe kciukaski...
znalazłam kiedyś w sieci adekwatny obrazek:


sieć jest szybka. sieć operuje symbolem, skrótem, kliknięciem, lubięto.
uogólnię: w sieci nie ma miejsca na refleksję.
a jednak, przecież sieć dotyczy życia. prawdziwego, realnego.

myślę, że musimy jakoś się w tym odnaleźć.
wydeptać własną ścieżkę.


pozdrawiam,
egzechustka.

piątek, 7 października 2011

5. O chorobie.

Przyjaciółko,
Ciągle nie wiem, jak się zachować wobec Twojej choroby.


Nigdy nie ściskam za Ciebie werbalnych kciukasków ani Cię nie pocieszam, że wszystko będzie dobrze i że nie ma powodu do niepokoju, że na pewno dasz radę, bo masz siłę nosorożca.
Oczywiście masz siłę nosorożca, wiemy obie. To całkiem przydatna zdolność.
Nie można też niczego bardziej komuś życzyć, niż ja Tobie zwycięstwa nad intruzem.
Co jednak nie zmienia faktu, że wcale nie uważam Cię za chorą.


Lansujesz co prawda anorektyczny BMI i obnosisz niekonwencjonalną fryzurę, ale to tylko nieistotne kawałki stanu faktycznego, jak czyjeś znamię na czole, jąkanie się albo obwisły brzuch.


Czasami się naśmiewamy z rakeli, skoro nie da się jej inaczej oswoić. A kiedy się próbujesz powołać na argument raka w dyskusji, jako na element rozstrzygający rację, histeryzuję, że to nieuczciwa praktyka, bo jestem jedna przeciwko Wam dwóm.


Myślę, że w istocie po prostu nie chcę przyjąć Twoje choroby do wiadomości.
A ona jest Twoją rzeczywistością. Tak, jak strach, niemoc i ból.
Wiem, że Ty wiesz, że ja nic nie wiem o strachu i bólu.
Jestem w tej mierze niemowlęciem, Ty wąsatą staruszką.


Nie umiem się w tym znaleźć. Nie wiem, czego potrzebujesz. Słowa są zbyt miałkie do opisu ekstremalnych doświadczeń, przez które przechodzisz.




Przyjaciółko, potrzeba Ci słów?
Boję się, że ich nie umiem.

_______________________________________________________


kciukaski - chujaski, głupie wierszyki, jeszcze głupsze życzenia wyzdrowienia.
wszystko miałkie.

prawie każdy coś próbuje powiedzieć. większość - choć z dobrej woli - niepotrzebnie.
nie ma właściwych słów.
inni - uporczywie milczą, zamienieni w słup soli, speszeni sytuacją.

ale to nie o słowa chodzi.
potrzebuję bliskości.



więc znowu żujemy sushi, w naszej restauracji, przy naszym stoliku.
wyrwałyśmy chwilę dla siebie.
międzywojewódzkie spotkanie metafizyczne.
rozmawiamy.
chłonę Twoją obecność, uśmiech, gesty, nową fryzurę.
jesteśmy, razem.
wcale nie musisz mnie rozumieć - wystarczy, że jesteś.



całuję,
egzechustka

poniedziałek, 3 października 2011

4. O starości.

Dzieliłam przedział z pewnym zażywnym staruszkiem. Miał gładką, okrągłą twarz, wielkie okulary na nosie, splatał dłonie na stosie wydruków, które ułożył na kolanach i z ożywieniem dyskutował ze swoim towarzyszem. Ten, pięćdziesięcioparolatek o szklistych, krecich oczach i rudawym zaroście a to pochylał się, a to przeciągał na swoim siedzeniu, znużony widać długą jazdą pociągiem, raz po raz łypał w okno ponad głową staruszka i co chwila powtarzał:
- Doskonale! Bardzo dobrze!
Staruszek, czynny zawodowo profesor medycyny objaśniał sąsiadowi jakieś złożone teorie. Referował doświadczenia z ostatnich kongresów. Uzasadniał swoje decyzje personalne. Cieszył z wydziałowych inwestycji i remontów.
- Doskonale! Bardzo dobrze! – mantrował rudy.
- Samochód już odstawiłem na zimę, - rzekł w pewnej chwili profesor. – Nie wiem, czy w przyszłym roku jeszcze będę jeździł.
- No co pan! – żarliwie żachnął się kreciooki.
Profesor – w sekundę pojęłam, dlaczego od początku wydał mi się znajomy, wyglądał jak ożywiony Carl Fredricksen z „Odlotu” – uśmiechnął się dobrodusznie (niczym Fredricksen do Russela, kiedy ten w końcu zdobył sprawność opiekuna starszych osób).
- A jednak jak ktoś się czegoś nauczy w młodości, - westchnął z promienną radością. – pływać, jeździć rowerem, samochodem, to to się nie wyciera.
- Nie wyciera się! Nie wyciera! – odbił rudy, patrząc niewidzącym wzrokiem przez okno. - Doskonale! Bardzo dobrze!
I dalej rozmawiali – albo raczej staruszek monologował - o konferencjach, odczytach i o publikacjach w prasie zawodowej.
- A zdjęli mnie, wie pan, z tego eksperta w tym roku. – staruszek znowu się uśmiechnął łagodnie. – Miałem kontrakt do 2011 i już nie przedłużyli.
Byłabym gotowa się założyć, że rudy w ostatniej chwili ugryzł się w język, żeby nie palnąć:
- Doskonale! Bardzo dobrze!
Staruszek splótł i rozplótł palce oparte na pryzmie wydruków.


Stałam się mimowolnym świadkiem in vivo żegnania się z obecnością.

Nitki, które łączą profesora z tak zwanym życiem powoli wysuwają mu się z rąk. Jeszcze jest sprawny fizycznie, ale nie wie, co się stanie do wiosny. Jeszcze pracuje, ale jego zawodowe miejsca i tu i ówdzie zajmują młodsi. Jeszcze tu jest, ale już jakby nie tu.

Uderzyła mnie jego pogoda. Braku śladów buntu. Aprobata dla nieuchronności.


To było ładne i straszne zarazem, potworne.

Wiem, że wiesz, o czym mówię.



Serdeczności.


------------------------------------------------------------------------------------------


moja miła przyjaciółko,


temat starości, a właściwiej - odchodzenia - jest mi szczególnie bliski.
często myślę o umieraniu.


sądzę, że z naszym życiem i odchodzeniem jest jak z dniem i nocą.
przecież nie wrzeszczymy, nie tupiemy ze wściekłości, że zapadł zmierzch.
nie ma na to rady; taki jest cykl doby.


tak samo nie ma co się złościć, czy buntować, że umieramy.
tak już jest.
trzeba tylko się przygotować.
posprzątać w mieszkaniu. nareperować to, co zepsute.
zapłacić rachunki. spłacić długi.
spisać testament.
i łapać chwile, które zostały przed zachodem.




pozdrawiam spakowana, gotowa do podróży.
egzechustka.

piątek, 30 września 2011

3. O piekle kobiet.

Rozmawiałam kiedyś z pewną Oświeconą o tym, dlaczego współczesne młode kobiety nadal ślepo brną w macierzyńskie wzorce swoich matek i teściowych.
Dlaczego – oczytane, błyskotliwe i wykształcone dają się wciskać w żelazny gorset bycia kurą domową (chociaż raczej powinnam chyba rzec nie „gorset” a „rozczłapane pantofle domowe”).
Dlaczego siadają przy dziecku na brzegu piaskownicy na rok, dwa, na pięć i sypią babkę za babką i wprawiają huśtawkę w ruch z myślą, że ich własne życie wisi teraz na kołku. Że żyją cudzy scenariusz.
Dlaczego gotują pożywne obiadki ze łzami, za to z produktów eko i wielodaniowe.
Dlaczego te niezamężne (ale i nie samotne) czerwienieją przy rodzinnym rosole na pytanie o to, kiedy ślub i kiedy wnuk.


Doszłyśmy wtedy, w czasie rozmowy z Oświeconą, do wniosku, że nie ma surowszych sędziów, niż kobiety dla kobiet.


Nic tak nie deprymuje, jak mimochodem rzucona przez własną matkę uwaga, że ona, matka, się nie spodziewała natknąć u córki na obiad podgrzany w kuchence mikrofalowej. Bohaterskie te, które odważą się bronić, że:
- Ależ mamo, pracowałam dzisiaj dziesięć godzin poza domem!


I cóż bardziej motywującego od najbliższej przyjaciółki wypytującej o szczegóły tego, czym karmisz niemowlę. Jeżeli ona karmi/karmiła piersią a ty butelką, skrytykuje cię za pochopną rezygnację z cennych przeciwciał i unikatowej więzi, jaka łączy matkę i wiszącą jej u piersi istotę. Jeżeli jest na odwrót, wyśmieje cię, że dajesz się laktacyjnie terroryzować.


Feministki spierają się, która ma dłuższego i bardziej radykalne poglądy.


Kobiety domowe półgębkiem forsują wśród koleżanek swoją, słuszniejszą teorię gotowania pierogów.
A każda najchętniej słucha własnego głosu. Każda chce być prymuską we własnych oczach.


A ja tak! A ja tak! A ja tak!


Skaza grzecznej dziewczynki ciągnie się za nami, jak ogon, jest jak kula u nogi. Jeżeli już coś robimy, musimy w tym osiągnąć mistrzostwo, chociaż kryteria zwycięstwa często ustalamy same ze sobą.
Codziennie zmyta podłoga w kuchni.
Codziennie świeży obiad.
Wyprasowane wszystkie koszule.
Dzieci na maksymalnej liczbie zajęć dodatkowych.
Wygrałam!
Muszę być pierwsza w każdych zawodach.




… ja niby nie muszę, ale jednak muszę.


A Ty, przyjaciółko?
_________________________________________________________

moja miła prymusko,

Twoje ciśnienie na bycie Super Kobietą jest całkiem moje.
tak, też jestem idealna.
choroba, co prawda, zredukowała mój zakres możliwości, ale nadal staram się najlepsza.
podpierając się nosem rozwieszam w nocy pranie (sama, sama zrobię, nie pomagaj! - musztruję Niemęża).
sama zmywam naczynia, odkurzam z kłębów kociej sierści dywan, przelewam pieniądze, ślę listy, a pojawiające się oferty pomocy ignoruję.

dam radę! jestem dzielna! jestem samodzielna!

to prawdziwe przekleństwo, ja wiem.

może to błąd w systemie, który wynika z tego, że przestałyśmy żyć w wielopokoleniowych rodzinach, gdzie w sposób naturalny wspierałyśmy się nawzajem rozmowami i wymianą doświadczeń?
może piekło kobiet ma głębszy, biologiczny sens?
może to twórczy spór?
może my, kobiety, robimy to sobie, by stymulować się do poszukiwań optymalnych, życiowych rozwiązań?

rzecz jasna moc widziałabym w dialogu, a nie - w apodyktycznych werdyktach co lepsze - poród dołem czy cesarka.

pozdrawiam,
egzechustka

czwartek, 29 września 2011

2. O urodzie.

jestem bardzo ładna.
jestem łysa, mam krzywe, przebarwione i dziurawe zęby.
na twarzy i ciele widnieje milion przebarwień, znamion, pieprzyków, piegów.
jestem przeraźliwie chuda, nie mam biustu, pośladków ani wyrzeźbionych mięśni.
ach, zapomniałabym: mam przecież raka, stąd też korpus - pokreślony pionowymi bliznami po ubiegłorocznych operacjach - groteskowo gnie się dźwigając wodobrzusze, niczym przeklętą ciążę.

jestem bardzo ładna.

ale, czasem, nachodzi mnie wątpliwość.
zaglądam w oczy Niemęża. w duecie z Babcią B. kiwają głowami w zachwycie.
patrzę na Syna. szepcze na ucho: jesteś najładniejszą mamą, a na dokładkę – tylko moją.

pan Redaktor się pyta, czy dla kobiety to straszne tak wyglądać.

straszne jest nie znać swojej wartości.
i nie mieć dobrze dobranego zwierciadełka.

bo ja, panie redaktorze, jestem bardzo ładna.
_________________________________________________________

Odpowiedziałaś panu redaktorowi (nie pamiętam słów, pamiętam ideę), że nie ma sensu się zamartwiać rzeczami, które są, po prostu się dzieją i na które nie mamy wpływu. (Chociaż przecież się zamartwiamy i lato wchodzące w jesień nas wprawia w depresję, z zapałem narzekamy na kurczący się dzień albo na opady atmosferyczne, na niestabilny kurs franka szwajcarskiego albo na kolejny siwy włos w grzywce).
Tymczasem pan redaktor uważa, że nie ma źle zadanych pytań. Reprezentuje pismo dla pięknych kobiet, wielbicielek programów do graficznej obróbki zdjęć. Reprezentuje media w których, kiedy jest krew, mięso i są łzy – jest temat. A Ty, skoro nie wzięłaś ze sobą do redakcji włosów, to chyba po to, żeby dyskutować o Heideggerze.
- Wygląda pani strasznie, jak na kobietę. – stwierdza redaktor i oczekuje, że się ustosunkujesz do takiego dictum.
Po pierwsze dlatego, że – jak rozumiem - w redakcyjnej opinii we włosach się kumuluje tak zwana kobiecość (panie redaktorze, czy kobiecość to rtęć? albo inny metal ciężki?).
Po wtóre natomiast przez to, że w redakcyjnym mikroświecie idealna kobieta, albo raczej – jedyna dopuszczalna kobieta – ma długi blond pukiel, który jej spada kaskadą na plecy. Czesze go sto razy w jedną i sto razy w drugą co wieczór. Wydyma usta do lustra. Wciąga brzuch i przygładza spódnicę.
Na polukrowanych stronach luksusowego pisma kobiety bez znamion i zmarszczek gną się w niefizjologicznych pozycjach. Ich ubrania nigdy się nie mną a włosy zawsze doskonale układają pod grzebieniem stylisty. Co prawda rzadko się śmieją, ale mieć gładką twarz (choćby tylko na stronach gazety) i się mienić ikoną tego albo owego, to przecież musi być szczęście.
Dyskusja o kulcie ciała i bezwzględnym dyktacie photoshopowego piękna jest zużyta.
Mnie dziwi, że z całego doświadczenia choroby pana redaktora zainteresowała tylko Twoja fryzura – nieco alternatywna.
Nie trzeba dysponować intelektem na poziomie akceptowalnym przez Mensę, żeby się domyślić, że w zawodach życie/zdrowie przeciwko lśniącym puklom wygrywa to pierwsze.


A poza wszystkim – jesteś piękna.
Masz świetlistą cerę, nie wierzę Ci, ze to tylko zasługa kosmetyków i idealny kształt głowy, proporcjonalne rysy. Chodzisz wyprostowana i lśnisz. Nie można się za Tobą nie obejrzeć. Jesteś cesarzową, bo siła, samoświadomość i piękno płyną z wewnątrz.


Piękno to jednak niekoniecznie idealny balejaż.




Całuję Cię w łysą czachę,


Twoja
geza

środa, 28 września 2011

1. O władzy.

Porozmawiamy o władzy?


Pisałaś niedawno o cerberce z osiedlowej pływalni, która zagrodziła Ci drogę kijem od szczotki, kiedy przyszłaś odebrać dziecko z zajęć basenowych. Byłaś w swetrze i w czapce.
- W czapce i w swetrze nie wolno na basen! – zarządziła cerberka i użyła miotły, jako blokady.
Co prawda pod czapką nie masz włosów a pod swetrem chowasz wychudzone ciało, ale strażniczka reguł basenowych nie przewidywała debaty.


Moja przyjaciółka przechodzi trudny rozwód. Sąd skierował ją i córki na badania do poradni rodzinnej. Psycholog najpierw zaszeleścił wachlarzem testów na bycie najlepszą z możliwych matek i na ogólną równowagę a później z cynicznym uśmiechem mlasnął jęzorem, że:
- Pani sobie zdaje sprawę, że od mojej opinii zależy, czy dostanie pani ten rozwód? Pani się postara.
Psycholog widział moją przyjaciółkę pierwszy raz, jej męża nie widział wcale, nie miał pojęcia ani o przyczynach ani o tle rozstania. Co mu nie przeszkodziło samorzutnie przyznać sobie prawo – mniej iluzoryczne albo bardziej - do zadecydowania o ich losie. Ponieważ psycholog widzi jaśniej. Albo po prostu dlatego, że tak.


Mogłabym sypać przykładami. Administracyjnych pań zza biurka/z okienka, dla których formularze nigdy nie są wypełnione wystarczająco ładnie.
- Pani tu poprawi! – syczą i stukają pazurem w papier.
Lekarzy, którzy zbywają pacjentów byle jakim odburkiwaniem, ponieważ pacjent ze swej natury jest zbyt ograniczony i mentalnie zaniedbany, żeby zrozumieć dłuższe albo złożone zdanie.
Przedstawicieli różnych urzędów i organizacji, którzy robią to, co robią zawodowo de facto opcjonalnie. I co do zasady mogą obsłużyć petenta (pod warunkiem dobrego nastroju, korzystnego biometu i tak dalej) ale właściwie nie muszą, nie ma bezwzględnego nakazu.
Sklepowych ochroniarzy, którzy krążą za mną między regałami czujni, czy aby czego przypadkiem nie podkradam. Bułki, książki, jedwabnej apaszki, wyglądam widać na taką.


Mierżą mnie suwerenni władcy małych poletek, z których się składają nasze realia. Zwierzchnicy zagonów odtąd/dotąd. Sadystyczni władcy biurka, podpisu, pieczęci i skarbowej opłaty. Włodarze diagnozy i dostępu do kuracji.
Dla nich nigdy priorytetem nigdy nie jest człowiek, jest – zademonstrowanie władzy.
Nie kieruje nimi chęć sprawnego zamknięcia i zakończenia sprawy, ale pragnienie okazania pogardy.


I pewnie można ich tłumaczyć deficytami z dzieciństwa albo zawodową frustracją. Być może odegranie się na petencie rekompensuje im niedoszły awans, niską pensję, gderliwą żonę/męża albo niespełnione aspiracje.
Ale ja nie chcę tłumaczyć tych udzielnych władców.
Mam taki sen, że społeczność składa się z osób zwracających na siebie nawzajem uwagę. To nie dobroczynność, to minimum empatii niezbędne dla zachowania gatunku.
Jest darmo.


I jeżeli Sartre konkludował, że piekło to inni to – tak, tak właśnie. Koszmary fundujemy sobie nawzajem, jakbyśmy żyli w stałym niedoborze dóbr (również tych niematerialnych), jakby tak zwanego szczęścia/spokoju nie mogło starczyć dla wszystkich.
I jakby optymalna satysfakcja płynęła ze zmiażdżenia innego homo sapiens mniej albo bardziej dosłownym obcasem.
Jak karalucha.


Nie uważasz?
_________________________________________________________

droga przyjaciółko,

tak uważam.
uważam jak mogę. jak nie mogę – nie uważam. albo uważam, że nie mogę.
albo coś w tym stylu. nie pamiętam.

w moim przekonaniu problemem władzy jest fakt, że sprawują ją niewłaściwe osoby. jak zauważył niejaki Maurice Druon: tylko ci są godni sprawować władzę, którzy mają dość siły ducha, by z niej zrezygnować.
ale – na pradawnych bogów! – czyż nie jest tak, że do demonstrowania władzy prą najmocniej ci, którzy się do tego nie nadają?
w sprawowaniu władzy jednostkowe interesy biorą górę: skażę szybko jeszcze dwóch typów, będę miał dobrą statystykę, dzięki której awansuję – myśli sędzia.
- napiszę opinię, że ma pan bzika, dostanie pan odszkodowanie – podszeptuje uradowany biegły psychiatra.
wcisnę ludziom jeszcze trzy opakowania syropu, dostanę premię od farmakoncernu – marzy pani magister.
- zły rysunek! rysuj tak jak inne dzieci! wszystkie dzieci rysowały tak samo, tylko ty inaczej! – wydziera się pani od plastyki.
pozwolę sobie niebezpiecznie uogólnić: jesteśmy ofiarami rządów mentalnie ograniczonych.
ofiarami, bo jak powiedział Oscar Wilde: każda władza degraduje człowieka.
ale właśnie: kto inny nadawałby się lepiej do sprawowania władzy, jeśli nie ograniczony wytycznymi funkcjonariusz, którym rządzą partykularne potrzeby.

pozdrawiam Cię serdecznie,
twoja egzechustka.