wtorek, 25 października 2011

9. O urzędzie.

Scena miała w sobie dramaturgiczną dynamikę.
Mężczyzna podszedł do obszernej szafy nabitej nieładem papierów.
Z westchnieniem wyjął ze środka pięć albo sześć chudych teczek.
Siedziałam w sąsiednim pomieszczeniu na twardym zydlu dla petentów. Przez otwarte drzwi miałam wgląd we wnętrza pomieszczeń sąsiadujących z biurem obsługi klienta.
Mężczyzna, pulchny trzydziestoparolatek w workowatych dżinsach i zbyt dopasowanym swetrze z ociąganiem przeniósł stosik dokumentów na blat biurka. Szare teczki spadły na mebel z cichym furkotem tekturowych skrzydeł.
Mężczyzna wsparł się o ramę biurowego krzesła. Przez długie minuty stał i patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie.
Teczki, pusty blat biurka, włączony komputer, zrezygnowany urzędnik.
Jeżeli ta firma działa od ósmej, to zaczynała się właśnie druga godzina długiego dnia pracy. Kawa wypita, po kanapkach tylko ścieżki okruchów na linoleum.
Mężczyzna ciężko opadł na skórzane siedzisko. Omiótł smutnym wzrokiem chude teczki, migoczący monitor. Głośno wciągnął powietrze.
Weryfikacja mojego przypadku przez obsługę klienta przeciągała się niemiłosiernie.
Mężczyzna z sąsiedniego pokoju zaplótł ręce na biurku, na wydatnym brzuchu w opiętym swetrze.
- Dzisiaj nic się nie da zrobić. – dyżurujący w obsłudze klienta przemówił do mnie matowym tonem z wysokości swego miejsca.
Głowa mężczyzny z pokoju obok z ulgą zaparkowała na splecionych rękach.
Jeszcze chwila i ulgę przyniesie mu sen. Spokojnych snów, zmęczony urzędniku. Niech ci RMF FM zagra pięknie z parapetu.
- Dzwonić w tygodniu albo czekać na telefon. – sucho poinstruował mnie odpowiedzialny za obsługę klienta.
Zebrałam fałdy spódnicy, dwie rękawiczki, torebkę.
Do widzenia, do zobaczenia urzędzie.
Śpijcie spokojnie.


Na palcach wyszłam na zewnątrz.


_______________________________________________


jak mawia powiedzenie: pierwsza praca urzędnika - nalać wody do czajnika.
do nudnej pracy, którą będzie się wykonywało z ociąganiem, niemalże prowadząc włoski strajk, trzeba wiele dobrej woli.
tak.
trzeba dużo dobrej woli, żeby mieć złą wolę.

decyzja o wyborze pracy w urzędzie jest związana z osobowością (zakładam, że wszyscy mamy wolny wybór i nie idziemy do pracy tam, gdzie najłatwiej załapać się do roboty, tylko tam, gdzie chcemy).

za każdym razem, gdy idę do urzędu, zakładam, że spotkam typowego pracownika.
muszę przyznać, że często przyjemnie się rozczarowuję - napotykam na ludzi, którzy są bezsilni wobec maszyny, ale starają się pomóc.

myślę, że głównym problemem urzędników jest brak szkoleń, brak wyznaczonych celów, brak klarownych algorytmów działania.
och.
marzyłabym o kołczingu urzędasów.
co za bezkresny ugór do zaorania i obsiania!


czwartek, 13 października 2011

8. O poranku w mieście.

Dzielnica jest nieodległa od centrum.
Secesyjne kamienice o pięknych fasadach ciągną się wzdłuż kameralnych niegdyś ulic. Duża część misternych gzymsów, zdobień i płaskorzeźb niezmiennie trwa tam, gdzie powinna, już drugie stulecie. Większej części drewnianych okien nie wymieniono jeszcze na plastikowe, z syntetycznym połyskiem. Nadal z łatwością można odnaleźć miejsca, w których między domami stały stajnie albo zagrody dla zwierząt. Dawna zajezdnia tramwajowa ciągle opiera się komercyjnym zakusom prywatnego właściciela. Co prawda część wielkich, starych drzew niedawno wycięto a w ich miejsce posadzono nisko zaszczepione pędy – władze miejskie „rewitalizują” okolicę – ale klimat z powieści pewnej znanej pisarki dla dziewcząt ciągle trzyma się tego miejsca.
Sercem dzielnicy jest rynek, stały targ na placu okolonym dwiema pierzejami domów a z dwóch otoczony przez ruchliwe, brukowane ulice.
Na rynek ciągną co rano stare kobiety. Ubrane w buro-beżowe płaszcze ze zgrzebnej wełny, w nietwarzowe berety, taszczą za sobą torby na kółkach – w jedną stronę z zapadniętymi bokami, w drugą stronę pełne. Patrzą pod nogi, pospiesznie prą do celu. Marchew, ziemniaki, jabłka, chleb. Płaskie, znoszone pantofle nie hałasują na krzywych chodnikach.
- Swojaczek, kochanieńka, pokrojony i cztery knypelki. – sprzedawczynie ze straganów na rynku obsługują je z czułością. Podają najlepiej wypieczone bochenki, bo takich żądają kobiety, najdojrzalsze jarzyny.
Stare kobiety wysypują na dłoń drobne pieniądze ze zużytych portmonetek, dłoń drży, staruszka proponuje niepewnie, żeby ekspedientka sama odliczyła należność.
Stare kobiety, których nie widać. Jednakowe, przezroczyste. Dawno przestały być piękne. Jeżeli uwodziły, to dziesiątki lat temu. Od tego czasu już tylko służą. Obsługują, chociaż znikły. Mają zaczerwienione od pracy ręce, w małych pudełkach w kieszeni chowają pigułki na serce, na nadciśnienie, na obrzmiałe nogi, na bezsenność. Co rano truchtają na targ, chociaż przecież właściwie nie musiałyby się już spieszyć.
Patrzę na nie.
Myślę o tym, że i ja któregoś dnia zniknę – jak one.



Wystarczy przejechać biegnącą w dół aleją przez wąskie, ceglane oko pod wiaduktem kolejowym, żeby trafić w okolice parku. Park jest zadbany. Służby miejskie utrzymują ścieżki wokół stawu w niezmiennej czystości, ławki są wygodne i liczne, zadowoleni z życia emeryci uprawiają tu poranny nordic walking, nawet kiedy mży. Do parku idą też dziarskim krokiem kobiety pchające wózki z dziećmi. Te z jednym niemowlęciem, trzymają czasem biurowy fason i do dżinsów zakładają zgrabny żakiecik. Apaszkę. Biegną na spacer w gustownych obcasikach. Te z dwójką albo z trójką dzieci już odpuściły. Jedną ręką pchają wózek, drugą trzykołowy rowerek. Pasma zmierzwionych włosów spadają im w oczy. Widzę w ich twarzach „zupka, drzemka, deser. pranie. nie zapomnieć zapłacić za …”
- Nie przechodź beze mnie!
Dziarski trzylatek wyswobadza się z macierzyńskiego uścisku i trawersuje ulicę, tory tramwajowe i parkową aleję, byle prędzej dotrzeć na plac zabaw widoczny wśród drzew.
- Poczekaj! Uważaj! Stój! – krzyczy matka i się szamocze z głębokim wózkiem, którego kółka utkwiły między szynami. Tramwaj, z donośnym dzwonieniem wyłania się zza zakrętu.



W centrum miasta też dzwonią tramwaje, kierowcy zirytowani korkami w porannym szczycie komunikacyjnym trąbią a to na siebie nawzajem, a to dla ukojenia nerwów i wymachują zza kierownicy. Światła zmieniają się za wolno albo za szybko. Ktoś gwałtownie hamuje, pieszy wbiega za późno na przejście. Studenci spieszą się na zajęcia. Piękne, długowłose dziewczyny o wąskich biodrach i wydatnych piersiach idą wyprostowane. Stawiają sprężyste kroki, zwinne nogi w wysokich obcasach wystukują głośne staccato na chodnikach. Dziewczyny debatują między sobą z szeroką gestykulacją. Śmieją się głośno, w uśmiechu obnażają równe, białe zęby. Mają gładkie twarze, na których nieodległa data urodzenia nadal wypisuje „mogę wszystko”.
Mogą wszystko, wszystko jest przed nimi.

***

Niektórzy, tłumacząc siebie albo niewesołe losy innych mawiają „ech, bo tak mi/jemu/jej ułożyło się życie”. To z pozoru dość irytująca wymówka, dominuje w niej bierność, tak jakby życie żyło się samo, jakby tłumaczący siebie albo nieszczęśliwą ją/jego nie brał pod uwagę, że każdy przecież jest kowalem…
Cóż, w pewien sposób pewnie jest. Po większej części jednak nasze losy są powtarzalne i zdeterminowane przez fizyczność. Upływ czasu ściera młodzieńcze „mogę wszystko” na rzecz „muszę, trzeba, nie ma mnie”.

Nie myślisz?
Nie wprawia Cię to w przygnębienie?


________________________________________________________

(w przygnębienie wprawia mnie fakt, że nie umiem tak potoczyście pisać jak Ty.
i już nie nauczę się.
a szkoda).




mogę.
bardzo dawno temu byłam pewna, że zawsze będę młoda: z udami bez cellulitisu, sterczącymi piersiami i jędrną pupą.

muszę.
ciąża uświadomiła mi, że istnieje kolej zdarzeń.
sztafeta, która jest obowiązkowa.
plan do zrealizowania.
dziecko, kariera. dom, drzewo.
wówczas spoglądałam w lustro i powtarzałam - obiecaj ładnie się zestarzeć. dojrzewaj jak wino.

trzeba.
przez chorobę znalazłam się niespodziewanie w trzeba.
przez pierwsze miesiące buntowałam się, teraz już rzadziej.
- trzeba wziąć lekarstwa? - ja nie chcę!
- mam grubo się ubrać? - a po co?
każdego dnia walczę o muszę - ono określa mój poziom uczestniczenia w życiu, moją witalność.
są jednak dni, gdy trzeba króluje bezpardonowo.
z rozsądku staram się dzielić siebie między muszę i trzeba, choć sercem chciałabym być jak najczęściej muszę.
trzeba odpocząć. trzeba zjeść ciepły posiłek.
ach, jak mnie to złości!

nie ma mnie.
dotykałam przez kilka tygodni nie ma mnie.
z każdą chwilą było mnie mniej. znikałam fizycznie i psychicznie.
przypadkiem uciekłam.
ale moje nie ma mnie jest na horyzoncie. czeka na mnie.
chwyta mnie za gardło przy odbiorze wyników badań medycznych.
wgryza się w żyły, gdy przyjmuję chemioterapię.
siedzi na ramieniu, jak papuga marynarza i nabija się ze mnie, że z nim walczę.

myślę, że gdy nie ma mnie przychodzi o czasie, po przeżytym życiu, po wykochaniu się do upadłego, po wyłaskotaniu do spazmów, po zjedzeniu ton suszi, po przemierzeniu tysięcy mil, przyjmuje się je z zadowoleniem, jak nagrodę.
mnie nie ma mnie wprawia w przygnębienie, że nie zdążę, a przecież muszę jeszcze tyle zrobić.

wtorek, 11 października 2011

7. O stopach.

Egze-Kucjo,

Trzeba poluźnić sznurówki.
Nadajemy na częstotliwościach dekodowalnych przez nietoperze. Nikt nie ma z nas przyjemności.

Podaj lajtowy motyw.


-------------------------------------------------------------------------------


o stopach.

stópki.
niemowlęce, niechodzone, całuśne.
o paznokietkach jak płatki kwiatków, z różowymi paluszkami,
okrągłymi
piętkami.
z czasem zmieniają się w stopy.
o żółto-burych pazurach, z koślawymi paluchami, spękanymi szarymi
piętami.

mam takie masochistyczne zajęcie w czasie lata - podglądam ludzkie
stopy.
jeśli chcesz, droga Gezo, zapraszam Cię, dołącz do mnie.
obejrzyj razem ze mną (nie)estetyczny thiller obyczajowy.


-------------------------------------------------------------------------------


Kumo,
Nie umiem o stopach!
Może o technikach usypiania niemowląt, indeksie WIG20, o kiszeniu ogórków?


-------------------------------------------------------------------------------


stop, stop! stopa!
nie umiesz?!
nie wierzę.

-------------------------------------------------------------------------------


Ciągniesz dalej, czy mam improwizować? Postaw tezę, z chęcią ją obalę.


-------------------------------------------------------------------------------


powiadasz, że z chęcią.
tezę, obalisz.
otóż: stopy są tak daleko od oczu, że znikają ludziom z horyzontu.
a przecież powiedzenie mówi wyraźnie: najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
i co Ty na to?

-------------------------------------------------------------------------------


Hm.
Po solidnym zastanowieniu, przebieżce i po herbacie dochodzę otóż do konkluzji, Koleżanko, że ze stóp preferuję te nieużywane, stopy, które nigdy nie miały na sobie butów (ja im kupuję pierwszą parę), stopy, które onegdaj przebijały mi przez skórę. Te są najlepsze. Biorą całe podium w moim rankingu stóp.
Własne stopy mam szczęśliwie metr sześćdziesiąt parę od oczu.
Stopy obce, stopy, które mnie nie dotyczą, stopy z którymi nic mnie nie wiąże mnie nie fetyszyzują. Niech sobie maszerują, dokąd im się podoba w obuwiu dowolnie rozczłapanym albo w budzącym zawiść. W absolutnie cudownej szpilce. W perwersyjnych skarpetach w sandałach. W brudnych półbutach, w bajecznych balerinach. Niech sobie idą. Pa pa.
Stopy z idealnym pedicurem? Tak, zalewa mnie fala zazdrości, ale dzielnie z nią walczę.


Bo, jako rzecze Dezyderata, „Krocz spokojnie wśród zgiełku i tłumu, (…) bądź na dobrej stopie z …” kim tam możesz, niezależnie od jakości jego.
Stopy.

Życiowej również. ;)))


Całuję tymczasem,
Twoja beza lodowata,
rozmiar buta czterdzieści dwa

sobota, 8 października 2011

6. O internecie.

Internet jest łatwy.
Można tu mieć tysiąc trzystu siedemdziesięciu dwóch bliskich znajomych i wszystkich utrzymywać na bieżąco ze stanem swojego ducha, etapem w związku, miejscem i czasem wakacji, ulubionym dowcipem rysunkowym i klipami z youtube.


W internecie można nakarmić głodne dziecko, klikając w pikselowy brzuch cyfrowego pajaca. Cyfrowy pajac nie chlapnie wulgarnego słowa ani nie zwymiotuje, za to daje niezły komfort, wręcz empatycznego kopa, namacalną iluzję pomocy. Jest natomiast zwykłą gnuśnością. Lenistwem. Mechaniką palca na klawiaturze. Obok laptopa dymi wonna kawa, pod biurkiem stopy tną obertasa w drogich butach.


Łatwiej jest kliknąć zmarłej ciotce dwa nawiasy z gwiazdką pośrodku, niż się bujać w korkach na cmentarz, wysupływać drobne na znicz, a później toczyć walkę z wiatrem, zapałką i knotem.


Każdą rozmowę w internecie da się przerwać alibi o niestabilnym łączu. Klik i znika niewygodny dyskutant.


Stosunek do rzeczywistości monopolizuje nie mające alternatywy „lubięto”.


Internet daje złudzenie współuczestnictwa – w głównym nurcie nie-wiadomo-czego, w istotnych wydarzeniach, w życiu innych ludzi. Przy czym ten współudział nie jest okupiony żadnym rzeczywistym wysiłkiem znoszenia cudzej obecności. Każdą możliwą niewygodę anihiluje krzyżyk w prawym górnym rogu.


[Pomijam tu frustratów, żywiących się sianiem armagedonu. Pasą się anonimowym rozlewaniem błota, szczęśliwie - nie jest to lepka, brudna maź i nie trzeba się z niej szorować, wystarczy użyć funkcji „usuń” albo wyłączyć stronę.]


W internecie, jak w bonmocie Andy Warhola, każdy może mieć swoją minutę chwały, wiemy coś – Ty i ja - o tym, dość łatwo dojść do przelotnej sławy i popularności, po czym spada się w otchłań Mordoru.


W internecie wszędzie jest blisko, do innych ludzi również, ale ta bliskość jest iluzją. Prawdziwa polega na trzymaniu za rękę, kompromisach i na kłótniach - a nie na nawiasie ze znakiem przestankowym.


Internet jest nieuchronny, bez niego coraz bardziej nie da się. Mam jednak przemożne wrażenie, że zgrzyt wynika z tego, że my nadal jesteśmy analogowi. Ja – z całą pewnością.




A Ty, Przyjaciółko?


_____________________________________________________

poruszyłaś bardzo ciekawy temat.
czytałam ostatnio wywiad z Marią Cywińską, socjologiem internetu, która rozróżnia dwa sposoby postrzegania sieci - jako narzędzia lub miejsca.
uważam, że to genialna obserwacja.

w niej tkwi sedno sprawy: dla osób w pewnym wieku (niestety mam na myśli nas, moja miła), internet jest jednak przede wszystkim narzędziem, w mniejszym stopniu - przestrzenią spotkań.
i tak oto my, przedpotopowe matrony, wolimy analogowe życie towarzyskie.

lecz jednak, gdy mój serdeczny druh powiedział, że nie jest w stanie poprowadzić projektu z informatykiem, który jest cztery tysiące kilometrów od Jego biura, opadły mi ręce.
- jakto, jakto - kpiłam - przecież nie masz chyba potrzeby oglądania tego pana. ważne tylko, żeby pracę robił rzetelnie i zdawał ją terminowo.
wtedy mój druh odpowiedział - wiesz, ja chyba jestem z innego pokolenia, ja  m u s z ę  spotykać się z pracownikiem.
nie do końca Go zrozumiałam, ale decyzję uszanowałam.
widać dla Niego sieć jeszcze nie jest narzędziem w takim stopniu, jak dla mnie, a w żadnej mierze - miejscem spotkań.

we wspominanym artykule, Maria Cywińska powołuje się na badania dr Dominika Batorskiego, które wykazały (...), że ludzie o takim samym wykształceniu, w tym samym wieku i o podobnym statusie społecznym różniący się tylko umiejętnościami korzystania z narzędzi cyfrowych silnie się różnią pod względem sukcesu zawodowego i są mniej dotknięci bezrobociem - na korzyść informatycznie wyedukowanych.
tej informacji nie można zbagatelizować.
oznacza, że w naszych czasach e-kompetencje determinują status życiowy.

a jeśli chodzi o internetowe łatwe kciukaski...
znalazłam kiedyś w sieci adekwatny obrazek:


sieć jest szybka. sieć operuje symbolem, skrótem, kliknięciem, lubięto.
uogólnię: w sieci nie ma miejsca na refleksję.
a jednak, przecież sieć dotyczy życia. prawdziwego, realnego.

myślę, że musimy jakoś się w tym odnaleźć.
wydeptać własną ścieżkę.


pozdrawiam,
egzechustka.

piątek, 7 października 2011

5. O chorobie.

Przyjaciółko,
Ciągle nie wiem, jak się zachować wobec Twojej choroby.


Nigdy nie ściskam za Ciebie werbalnych kciukasków ani Cię nie pocieszam, że wszystko będzie dobrze i że nie ma powodu do niepokoju, że na pewno dasz radę, bo masz siłę nosorożca.
Oczywiście masz siłę nosorożca, wiemy obie. To całkiem przydatna zdolność.
Nie można też niczego bardziej komuś życzyć, niż ja Tobie zwycięstwa nad intruzem.
Co jednak nie zmienia faktu, że wcale nie uważam Cię za chorą.


Lansujesz co prawda anorektyczny BMI i obnosisz niekonwencjonalną fryzurę, ale to tylko nieistotne kawałki stanu faktycznego, jak czyjeś znamię na czole, jąkanie się albo obwisły brzuch.


Czasami się naśmiewamy z rakeli, skoro nie da się jej inaczej oswoić. A kiedy się próbujesz powołać na argument raka w dyskusji, jako na element rozstrzygający rację, histeryzuję, że to nieuczciwa praktyka, bo jestem jedna przeciwko Wam dwóm.


Myślę, że w istocie po prostu nie chcę przyjąć Twoje choroby do wiadomości.
A ona jest Twoją rzeczywistością. Tak, jak strach, niemoc i ból.
Wiem, że Ty wiesz, że ja nic nie wiem o strachu i bólu.
Jestem w tej mierze niemowlęciem, Ty wąsatą staruszką.


Nie umiem się w tym znaleźć. Nie wiem, czego potrzebujesz. Słowa są zbyt miałkie do opisu ekstremalnych doświadczeń, przez które przechodzisz.




Przyjaciółko, potrzeba Ci słów?
Boję się, że ich nie umiem.

_______________________________________________________


kciukaski - chujaski, głupie wierszyki, jeszcze głupsze życzenia wyzdrowienia.
wszystko miałkie.

prawie każdy coś próbuje powiedzieć. większość - choć z dobrej woli - niepotrzebnie.
nie ma właściwych słów.
inni - uporczywie milczą, zamienieni w słup soli, speszeni sytuacją.

ale to nie o słowa chodzi.
potrzebuję bliskości.



więc znowu żujemy sushi, w naszej restauracji, przy naszym stoliku.
wyrwałyśmy chwilę dla siebie.
międzywojewódzkie spotkanie metafizyczne.
rozmawiamy.
chłonę Twoją obecność, uśmiech, gesty, nową fryzurę.
jesteśmy, razem.
wcale nie musisz mnie rozumieć - wystarczy, że jesteś.



całuję,
egzechustka

poniedziałek, 3 października 2011

4. O starości.

Dzieliłam przedział z pewnym zażywnym staruszkiem. Miał gładką, okrągłą twarz, wielkie okulary na nosie, splatał dłonie na stosie wydruków, które ułożył na kolanach i z ożywieniem dyskutował ze swoim towarzyszem. Ten, pięćdziesięcioparolatek o szklistych, krecich oczach i rudawym zaroście a to pochylał się, a to przeciągał na swoim siedzeniu, znużony widać długą jazdą pociągiem, raz po raz łypał w okno ponad głową staruszka i co chwila powtarzał:
- Doskonale! Bardzo dobrze!
Staruszek, czynny zawodowo profesor medycyny objaśniał sąsiadowi jakieś złożone teorie. Referował doświadczenia z ostatnich kongresów. Uzasadniał swoje decyzje personalne. Cieszył z wydziałowych inwestycji i remontów.
- Doskonale! Bardzo dobrze! – mantrował rudy.
- Samochód już odstawiłem na zimę, - rzekł w pewnej chwili profesor. – Nie wiem, czy w przyszłym roku jeszcze będę jeździł.
- No co pan! – żarliwie żachnął się kreciooki.
Profesor – w sekundę pojęłam, dlaczego od początku wydał mi się znajomy, wyglądał jak ożywiony Carl Fredricksen z „Odlotu” – uśmiechnął się dobrodusznie (niczym Fredricksen do Russela, kiedy ten w końcu zdobył sprawność opiekuna starszych osób).
- A jednak jak ktoś się czegoś nauczy w młodości, - westchnął z promienną radością. – pływać, jeździć rowerem, samochodem, to to się nie wyciera.
- Nie wyciera się! Nie wyciera! – odbił rudy, patrząc niewidzącym wzrokiem przez okno. - Doskonale! Bardzo dobrze!
I dalej rozmawiali – albo raczej staruszek monologował - o konferencjach, odczytach i o publikacjach w prasie zawodowej.
- A zdjęli mnie, wie pan, z tego eksperta w tym roku. – staruszek znowu się uśmiechnął łagodnie. – Miałem kontrakt do 2011 i już nie przedłużyli.
Byłabym gotowa się założyć, że rudy w ostatniej chwili ugryzł się w język, żeby nie palnąć:
- Doskonale! Bardzo dobrze!
Staruszek splótł i rozplótł palce oparte na pryzmie wydruków.


Stałam się mimowolnym świadkiem in vivo żegnania się z obecnością.

Nitki, które łączą profesora z tak zwanym życiem powoli wysuwają mu się z rąk. Jeszcze jest sprawny fizycznie, ale nie wie, co się stanie do wiosny. Jeszcze pracuje, ale jego zawodowe miejsca i tu i ówdzie zajmują młodsi. Jeszcze tu jest, ale już jakby nie tu.

Uderzyła mnie jego pogoda. Braku śladów buntu. Aprobata dla nieuchronności.


To było ładne i straszne zarazem, potworne.

Wiem, że wiesz, o czym mówię.



Serdeczności.


------------------------------------------------------------------------------------------


moja miła przyjaciółko,


temat starości, a właściwiej - odchodzenia - jest mi szczególnie bliski.
często myślę o umieraniu.


sądzę, że z naszym życiem i odchodzeniem jest jak z dniem i nocą.
przecież nie wrzeszczymy, nie tupiemy ze wściekłości, że zapadł zmierzch.
nie ma na to rady; taki jest cykl doby.


tak samo nie ma co się złościć, czy buntować, że umieramy.
tak już jest.
trzeba tylko się przygotować.
posprzątać w mieszkaniu. nareperować to, co zepsute.
zapłacić rachunki. spłacić długi.
spisać testament.
i łapać chwile, które zostały przed zachodem.




pozdrawiam spakowana, gotowa do podróży.
egzechustka.